Uwielbiam góry. Jeśli słucham audiobooków, to są to książki o górach, zazwyczaj baaardzo wysokich. Moim marzeniem jest pojechać kiedyś do Nepalu na lajtowy trekking. Czemu lajtowy? Ano żaden ze mnie górołaz, a na słowo „wspinaczka” już w ogóle omdlewam. Na tyle, że nie zdobyłam w życiu nawet najprostszej ścianki wspinaczkowej. Za słabe ręce i chwyt i tyle. Pamiętam jednak nasze wakacje w Bieszczadach kilka lat temu. Biedne czasy, chodzenie z plecakiem, jazda na stopa, spanie w schroniskach. Zdobyliśmy wtedy masę szczytów i bardzo miło to wspominam, ale to były studenckie, chudsze czasy z lepszą kondycją.
Teraz, kiedy urodził się Ignaś, w góry nas nie ciągnęło. Wiedzieliśmy, że nie damy rady teraz zdobywać szczytów czy z nim czy bez niego. Chcieliśmy poczekać aż podrośnie. Ale życie zweryfikowało. Moja bliska rodzina ma dom w górach Beskidu Śląskiego. Zapraszali nas do siebie od dawna, trzeba było pierwszy górski wypad więc przyspieszyć. Ale Ignacy ma dopiero 2 latka! Najwyżej posiedzimy w domku z ładnym widokiem, może dziecku się spodoba, przynajmniej się zapozna z górami, może pojedziemy coś pozwiedzać w dolinach. Ale gdy już dojechaliśmy na miejsce Michał został wyciągnięty na górską wyprawę rowerową (rowery elektryczne rzecz jasna). A więc i ja stwierdziłam, że trzeba się ruszyć i już następnego dnia włożyliśmy stare trekingowe buty, wsadziliśmy Ignasia do nosidła turystycznego, w którym wcześniej noszone były inne dzieci z rodziny i ruszyliśmy na szczyt. Chłopaki nieśli Ignasia na zmianę, raczej nie miał ochoty iść na nogach, nawet udało mu się przysnąć. I góra zdobyta! Pierwsza, we trójkę! Orłowa, całe 813 m n.p.m. Ale liczy się fakt, że udowodniliśmy sobie, że damy radę, jeśli tylko zechcemy. Igi wytrzymał 3-4 godziny w nosidle – oczywiście z przerwami. A my byliśmy tacy dumni! I wcale nie tak wymęczeni jakby mogło nam się wydawać. Ale trzeba było już uciekać przed burzą.
Jednak przed tym niezwykłym osiągnięciem zrobiliśmy górską próbę. Wjechaliśmy do pewnego schroniska samochodem, a następnie poszliśmy kawałek granią – trochę w nosidle, trochę na nożkach, trochę na barana, w sumie dałoby się i wózkiem. Podczas wjazdu czuliśmy na sobie ten pełen wyrzutów wzrok prawdziwych wędrowników, że kalamy oponami taki piękny szlak, chociaż prowadziła tam normalna droga. Ale mieliśmy to w nosie. Halo! My tu właśnie stwarzamy sobie kompana do wielogodzinnego łażenia! Nowe pokolenie turystów górskich na pokładzie!
Góry z maluchem to wielkie szukanie kompromisów. Trzeba korzystać ze wszystkich opcji transportowych, byleby tylko malucha do wędrówek nie zrazić, a siebie nie umęczyć. A codzienne wielogodzinne więzienie nosidłowe i własny ogromny wysiłek może przynieść odwrotny od oczekiwanego efekt. A to ma być przyjemność dla wszystkich uczestników wyprawy i inwestycja na przyszłe lata. Na idee jeszcze przyjdzie czas.
Moje tipy:
- koniecznie zaopatrzcie się w nosidło turystyczne – można mieć swoje, albo na próbę wypożyczyć takowe w wielu sklepach ze sprzętem – to tania opcja – 15-25 zł za dzień
- zmieniajcie się przy nosidle/wózku
- bądzcie elastyczni – dziecko chce skorzystać z placu zabaw obok schroniska? Proszę bardzo. Pooglądać korzenie i patyki? Proszę bardzo. Nie poganiajcie, cieszcie się razem drobiazgami i widokami.
- nie planujcie długich wędrówek – 3-4 godziny raz na kilka dni, a w przerwach zwiedzanie dolin, kąpiel w strumieniach, termach, basenach, place zabaw. Zaplanujcie też atrakcje tylko dla dzieci
- korzystajcie ze wszystkich możliwych środków transportu – no dobra, tylko konnego nie polecam – szukajcie gór, na które można wjechać samochodem, wyciągiem, albo kolejką. Po górach można chodzić też z wózkiem – poszukajcie szlaków, które są jednocześnie drogą dla samochodów, po nich raczej bez problemu wjedziecie z maluszkiem w wózku – tylko niech będzie on turystyczny z dużymi kołami, miejski zostawcie w domu
- zapakujcie jedzenie, picie, czapki i krem na słońce, płaszcze przeciwdeszczowe dla całej ekipy.
Nie możemy już się doczekać kolejnej górskiej wycieczki z Ignacym!